poniedziałek, 19 września 2016

Rozdział II

Marge wkładała do pieca dwa nadziewane ptaki, które wcześniej upolowała. Jej mama stała nad nią, czujnym okiem spoglądając, czy niczego nie zniszczy nawet podczas wykonywania tak banalnej czynności. Pomoc Carlsdottir i Ricka w kuchni raczej nie zasługiwała na swoje miano – przeszkadzanie byłoby znacznie odpowiedniejszym określeniem. Mimo że Linda należała do naprawdę wyjątkowych kucharek, Marge nie odziedziczyła po niej tego talentu, w tym względzie raczej upodobniając się do taty. Potrafiła spalić dosłownie każdy posiłek, a jedynym, co umiała przygotować, pozostawały kanapki. Umiejętności kucharskie jej przyjaciela zresztą były podobne, o ile nie gorsze, więc żaden z nich nie zdziwił się, kiedy Linda podenerwowanym głosem wyprosiła ich z kuchni i nakazała przygotować się do festynu we własnym zakresie.
Dlatego też Rick wrócił do swojego domu się przebrać, a Margaret powędrowała do swojego pokoju, gdzie czekała na nią piękna, niebieska sukienka, uszyta przez ich uczynną sąsiadkę.
Przygotowania nie zabrały jej wiele czasu. Linda upięła jej blond włosy w luźnego koka, twierdząc, że jej córka zrobi to źle. Marge nie protestowała, postanawiając nie odbierać mamie tej przyjemności. Poza tym musiała przyznać, że taka fryzura nawet jej pasowała. Przysłoniła przynajmniej znajdującą się na jej policzku bliznę – pamiątkę po nieumiejętnym posługiwaniu się nożem.
Kiedy włożyła sukienkę, Linda nie mogła ukryć zachwytu i wzruszenia. Jak każda mama ma w zwyczaju, i ona zaczęła żalić się, jak jej córka szybko dorasta, jak szybko minęło to siedemnaście lat, od kiedy się urodziła, i jaka jest już dojrzała, mimo że jeszcze nie dawno była takim małym szkrabem.
Marge pokiwała głową ze zrezygnowaniem i zamknęła w uścisku rozczuloną kobietę.
– Spokojnie, mamuń. Wcale nie jestem taka dorosła – stwierdziła, zdając sobie sprawę z faktu, że taka była prawda. Wcale nie czuła się dojrzale, zdawała sobie sprawę, że nie była przygotowana na niebezpieczeństwa świata znajdującego się poza ich małą wioską. Zadrżała na myśl, że kiedyś będzie musiała opuścić to miasteczko, wyruszyć w szeroki świat i poradzić sobie z tym wszystkim zupełnie sama. Bo tutaj przecież i tak nie zostanie. Nie znajdzie żadnej pracy, nie będzie mogła się kształcić w żadnym kierunku – mieszkanie tutaj nie dawało jej żadnych perspektyw na ciekawe życie. Bo ona nie chciała być zwykłą, wiejską dziewczyną. Pragnęła zostać kimś więcej, ale żeby do tego dojść będzie musiała znaleźć w sobie tyle odwagi, żeby opuścić swoje bezpieczne schronienie.
Nie wiedziała, że niedługo zostanie do tego zmuszona – bez względu na to czy już będzie gotowa, czy też nie.

~~~~~~~~


Rick czekał na Marge pod jej domem. Ani ona, ani on (mimo że ciągnęła się za nim rzesza adoratorek) nie znajdowali się w żadnym stałym związku, więc postanowili iść na festyn razem. Musiał przyznać, że dziewczyna wyglądała dzisiaj zjawiskowo. Przeważnie raczej nie przykuwała uwagi swoim wyglądem, ale tego wieczora trudno było jej nie zauważyć. Granatowa sukienka z rozcięciem, ukazującym jej zgrabne udo, podkreślała jej sylwetkę, co na pewno będzie prowadziło do dużego zainteresowania przedstawicieli płci męskiej. Dodatkowo Marge promieniowała jakimś dziwnym blaskiem, jakby tego dnia była jeszcze bardziej szczęśliwa i radosna niż zwykle. Batroot nie mógł się nadziwić, nie widział dziewczyny jeszcze w takim świetnym stanie.
– Wyglądasz… inaczej – skomentował, po chwili dochodząc do wniosku, że mógł ubrać to w nieco ładniejsze słowa.
Dziewczyna jednak nie zwróciła na to w ogóle uwagi. Podał jej ramię i razem udali się w stronę głównego placu.
– Twoja mama też przyjdzie? – spytał.
– Tak, ale jeszcze się zbiera.
Plac wyglądał całkiem inaczej niż w południe. Został oświetlony w bardzo klimatyczny sposób. Warzywa, owoce, różnego rodzaju surowe mięsa, przybory kuchenne i wszystkie inne rzeczy, które wcześniej znajdowały się na straganach, zostały zastąpione przez dania, przygotowane przez mieszkańców miasteczka, i beczki piwa. Na końcu placu postawiono drewniany podest, na którym rozstawili się miejscowi bardowie, śpiewając i grając na najróżniejszych instrumentach skoczne piosenki. Ludzi nie było jeszcze dużo, ale pod tą prowizoryczną sceną uzbierała się już mała grupka tańczących. Rick, nie dając Marge ani chwili do namysłu, pociągnął ja w tamtą stronę.
Już po chwili zniknęli w miniaturowym tłumiku, wirując, skacząc i klaszcząc w rytm muzyki. Czasami dało się słyszeć ich głosy, kiedy śpiewali piosenkę wraz z bardem, psując mu nieco jego idealne wykonanie. Marge nie była utalentowaną śpiewaczką, za to tańczyła świetnie, o czym Rick właśnie się przekonywał.
Żył raz rycerz Araulenu,
Way, hey, odważny był,
Co rozgromił wszystkich w pył:
I tych z Picty,
I tych z Celtii,
Nawet Skandianie się go zlękli,
I tych z Galii,
I z Teutonii,
Hibernijczyków też rozgonił.
Wszystkich zwalczył, wszystko wygrał,
A na koniec z żoną swą przegrał,
Ach, podłe są te babsztyle!
Bo nie było go czasu tyle,
Że go do domu nie wpuściła.
Oby nikogo już tak nie wystawiła!


Zaśpiewali, a raczej radośnie zawyli, starając się przekrzyczeć coraz bardziej powiększający się tłum. Piosenki nie układał raczej zbyt utalentowany trubadur, ale dzięki radosnemu charakterowi oraz szybkiemu, skocznemu tempu i tak się przyjęła oraz rozpowszechniła.
– Może coś zjemy? – krzyknął Rick tak głośno, żeby Marge go usłyszała.
Dziewczyna pokiwała głową, zgadzając się. Już mieli odejść od sceny, kiedy naraz wśród mieszkańców miasteczka zapanowało dziwne zamieszanie. Batrootowi wydawało się, że usłyszał krzyki i piski, które po chwili nasiliły się do tego stopnia, że nie miał już wątpliwości – ludzie byli przerażeni. Uciekali na boki, chowali się w wąskich, ciemnych uliczkach.
A słowo, które echem odbijało się między budynkami, już na zawsze pozostało w jego pamięci, jako wspomnienie strachu, śmierci i chaosu.
Piraci.

~~~~~~~~

Marge właśnie się przekonywała, jak łatwo przychodzi Rickowi zachowanie rozsądku w trudnych sytuacjach. Zanim zdążyła choćby pomyśleć, że należałoby uciekać, chłopak już ciągnął ją przez rzucający się w panice tłum w stronę jej domu. Zatrzymał się jednak na skrzyżowaniu dwóch uliczek, z których jedna prowadziła na obrzeża miasteczka, a druga w stronę mieszkania Batroota.
– Idź po Lindę i potem biegnij do lasu. Ja zabiorę moją babcię i do ciebie dołączę. Spotkamy się za piętnaście minut pod dębem, przy którym się poznaliśmy. Jeśli nie dotrzemy do was przez ten czas, uciekajcie i nie zatrzymujcie się pod żadnym pozorem – mówił szybko i zwięźle. Pocałował ją w policzek tak, jakby to był najzwyklejszy dzień, a wokół nich nie panowałby chaos. Marge pokiwała głową twierdząco, mając ogromną nadzieję, że to nie było pożegnanie na zawsze.
Chłopak odwrócił się i pobiegł wgłąb uliczki, powoli znikając jej z oczu. Jeszcze przez kilka sekund wpatrywała się tępo w tamtą stronę, próbując wypatrzeć jego blond czuprynę, ale nie udało jej się. Otrząsnęła się z tego chwilowego odrętwienia, starając się zachować jasność umysłu i nakazując sobie spokój.
Ale jak, na brodę Gorloga, miała być opanowana, kiedy została całkiem sama, a gdzieś za nią piraci mordowali właśnie ludność jej miasteczka?
Zewsząd dobiegały przerażone krzyki. Co chwilę ktoś ją potrącał, raz prawie upadła uderzona łokciem jakiegoś przebiegającego mężczyzny. Wszyscy w panice szukali swoich rodzin, a trwoga, wręcz wyczuwalna w powietrzu, nie ułatwiała jej sprawy zapanowania nad sobą. Dziewczynie udzielały się emocje tłumu.
Swąd dymu, który poczuła, przeraził ją jeszcze bardziej. Jednak strach, który teraz ją dopadł, nie należał do tych obezwładniających. Zmotywował ją do działania, sprawił, że biegiem rzuciła się w stronę swojego domu. Teraz myślała tylko o mamie, która siedziała pewnie spokojnie, nie wiedząc, co się dzieje.
Rzeczywiście, kiedy wpadła przez drzwi do kuchni, Linda wyciągała akurat indyka z pieca, nucąc pod nosem melodię jakiejś piosenki. Marge chwyciła ją za rękę, rzucając tylko jedno słowo ,,piraci”, i pociągnęła w stronę wyjścia. Przerażenie malujące się na  jej twarzy musiało być niesamowicie autentyczne, bo kobieta nawet nie protestowała. Wybiegając z domu, Carlsdottir chwyciła jeszcze swój łuk oraz kołczan ze strzałami, oparte o ścianę przy drzwiach, i zerwała dół sukienki, aby nie przeszkadzała jej w poruszaniu się.
Pędząc w stronę lasu, przyglądała się otoczeniu. Wszędzie widziała czerwień i pomarańcz wijących się płomieni, powoli pożerających domy, drzewa i ludzi. Słyszała przerażone piski i pełne trwogi krzyki ludzi napotykających na swojej drodze piratów, cierpiętnicze wrzaski tych, którzy stanęli oko w oko z bezlitosnym ogniem, a także mordercze śmiechy okrutnych korsarzy.
Nie zdążyły przebiec nawet połowy drogi dzielącej je od lasu, kiedy zbyt blisko siebie usłyszała krzyk zachęcający do pogoni. Zerknęła w tył przez prawe ramię, żeby zobaczyć pięciu piratów, powoli się do nich zbliżających. Serce podeszło jej do gardła, ale nie straciła panowania nad sobą, które wcześniej z tak wielkim trudem uzyskała. Wiedziała, co robić.
Zatrzymała się i odwróciła, jednocześnie płynnym ruchem wyjmując z kołczana strzałę i zakładając ją na cięciwę. W mgnieniu oka strzała pomknęła w stronę pirata, godząc go w łydkę. Udało jej się oddać jeszcze dwa strzały, z czego tylko jeden trafił.
Zdawała sobie sprawę, że musi  już uciekać, jeśli chce się wymknąć korsarzom. Przyspieszyła tempa, aby jak najszybciej znaleźć się u boku mamy. Już razem wpadły między drzewa, stale słysząc za sobą odgłosy pogoni.
Dobrze znała ten las, więc miała nadzieję, że tutaj uda im się zgubić piratów. Nie spodziewała się jednak uderzenia w plecy, które powaliło ją na ziemię. Wylądowała z twarzą w gruncie, więc już po chwili w ustach czuła gorycz. Chciała się obrócić, ale któryś z piratów przycisnął ją kolanem tak, że jedynym ruchem, jaki mogła wykonać, było wierzganie nogami.
Udało jej się jednak odchylić głowę na tyle, żeby zobaczyć, że i Linda została potraktowana w tak brutalny sposób.
Kiedy Marge, karmiąc się ostatnimi resztkami nadziei, próbowała się wyrwać z wyjątkowo silnego uścisku, ktoś kopnął ją w bok tak mocno, że aż zaparło jej dech w piersi. Po chwili została podniesiona za kark i postawiona na nogi.
Przed sobą miała trzech piratów. Dwaj z nich byli rudzi, a ich wyjątkowo podobne, ostre rysy twarzy i takie same piwne oczy zdradzały, że byli braćmi. Trzeci miał czarne jak smoła włosy i oczy tego samego koloru. Dłoń przycisnął do swojego ramienia, które obficie krwawiło.
Czyli jednak go drasnęłam, pomyślała Marge i mimo ogromnego strachu i troski o mamę, uśmiechnęła się pod nosem z satysfakcją.
– Mówiłem wam, że to ona – mruknął z zadowoleniem jeden z rudych, a czarnowłosy zlustrował swoim zimnym wzrokiem dziewczynę. Kiwnął głową, zgadzając się, a po jej plecach przebiegł dreszcz niepokoju, kiedy tylko napotkała jego mroczne spojrzenie.
Po akcencie mężczyzny wywnioskowała, że miała do czynienia ze Skottami. Ale co, na brodę Gorloga, oznaczało to, że jej szukali? Przecież ona tych ludzi nie widziała nigdy na oczy, nie mogła się więc im w żaden sposób narazić. Zerknęła w stronę swojej mamy, chcąc znaleźć w jej oczach odpowiedź na pytanie, które pojawiło się w jej myślach, ale Linda leżała nieruchomo, z zamkniętymi oczami, oparta o drzewo. Jej klatka piersiowa jednak unosiła się, co oznaczało, że była jedynie nieprzytomna.
Od razu coś w niej zawrzało. Szarpnęła się, chcąc wyrwać się z uścisku jednego z rudych, ale był zbyt silny. Zamiast tego została rzucona na ziemię i związana linami, wrzynającymi się w nadgarstki, podobnie jak jej mama.
– Bardzo podobna do ojca – mruknął czarnowłosy, pochylając się nad nią. – Rozpoznaję ten strach w oczach. Dokładnie taki sam. – Już chciał ją kopnąć, kiedy z oddali usłyszeli pewny głos:
– Stój. Bo pożałujesz.
Nie posłuchał, a ona poczuła w głowie ból tak silny, że zrobiło jej się ciemno przed oczami. Zanim osunęła się w nieprzeniknioną czerń, zdążyła sobie w myślach zadać jeszcze jedno pytanie – co, na rogi Gorloga, ma z tym wszystkim wspólnego jej tata?

~~~~~~~~

Babcia Ricka była kobietą bardzo żwawą i ruchliwą jak na swój wiek. Odznaczała się zwinnością nietypową dla ponad pięćdziesięcioletniej kobiety, ale mimo wszystko nie mogła dorównać swojemu wnukowi, co też doprowadzało go do napadów niecierpliwości i zdenerwowania.
– Szybciej, babciu – popędzał ją. – Musimy uciekać.
Biegli w stronę miejsca, w którym las stykał się z miasteczkiem. Nie chcieli przebywać otwartej przestrzeni, aby nie rzucać się zanadto w oczy. Istniało prawdopodobieństwo, że jakiś pirat, dostrzegając tak łatwy cel, puściłby się za nimi w pogoń. Dlatego uciekali miasteczkiem, rojącym się od Skottów. Na szczęście Rick znał mnóstwo skrótów, które pozwalały ominąć im korsarzy.
Problemem jednak okazały się płomienie, łapczywie pożerające drewniane domy i dziko tańczące na słomianych dachach. Co chwilę drogę zagradzały im żarzące się belki, z których na wszystkie strony strzelały iskry, przypalając im skórę i robiąc dziurki w ubraniach, a raz prawie nie runęła na nich na wpół zjedzona przez ogień ściana. Do tego wszystkiego dym unoszący się w powietrzu szczypał ich w oczy i drapał w gardła, a czerwień i pomarańcz, w których skąpany był teraz cały świat wokół nich, znacznie przysłaniały im widoczność.
Ale oni dzielnie brnęli przed siebie, chcąc uciec jak najdalej od tego gorącego piekła, zostawić za sobą płomienny koszmar.
Byli już bardzo blisko celu, kiedy Batroot po swojej lewej stronie usłyszał cichy jęk. Spod sterty drewna wystawała czyjaś noga. Przez chwilę wahał się, czy pomóc tej osobie i tracić czas, który mogliby wykorzystać na jak najszybsze oddalenie się od płonącego miasteczka, ale zaraz potem przeraziła go ta myśl. Co się z nim stało, że taki bezlitosny pomysł przyszedł mu w ogóle do głowy? Zostawiając tego człowieka na pewną śmierć, wcale nie okazałby się lepszy od piratów celowo mordujących i niszczących życie ludzkie. Nakazawszy babci uciekać w stronę lasu, sam własnoręcznie zaczął odgarniać drewno z cicho pojękującego mężczyzny.
W powietrzu unosił się zapach krwi i spalenizny, który sprawił, że z sercem w gardle przyśpieszył wykonowaną czynność.
To był Passive. Miał poharatane oraz poobijane ciało, zwęglone włosy i brwi, a jego ręka była wygięta pod dziwnym kątem, ale oprócz tego chyba nic mu nie było. Batroot nie dostrzegł przynajmniej żadnych poważniejszych ran. Jeszcze nigdy go takiego nie widział – Passive patrzył na Ricka ze strachem i niedowierzaniem w oczach.  Zawsze był odważny, pewny siebie albo wściekły, teraz leżał bezradny i przerażony, zdany jedynie na pomoc Batroota, którego przez całe życie nękał.
– Wstajemy, Passive – mruknął. – Możesz iść, prawda? No, już. Podeprzyj się na mnie. Dasz radę.
I poszli. Przesuwali się naprawdę wolno, bo Passive ledwo stawał na lewą nogę, ale nadal zbliżali się do celu. Las nie był już daleko, widzieli go już ponad językami ognia, które trawiły budynek, niegdyś będący gospodą ,,Pod fioletowym zającem”. Jeszcze tylko parę kroków, jeszcze kilkadziesiąt metrów, powtarzał w głowie Rick, aby dodać sobie pewności i determinacji. Już całkiem blisko.
Poczuli gorąc bijący od ściany płomieni, która naraz roznieciła się zaraz za nimi, odcinając im drogę powrotną. Rick przyspieszył trochę, aby ogień i ich nie dopadł.
Widzieli już koniec uliczki, która prowadziła do lasu. Na skraju został trochę nadpalony przez płomienie, ale wiatr wiał od strony drzew, więc nie rozprzestrzeniały się dalej. Już słyszeli szum zielonych liści, prześwitujących między tymi nadjedzonymi przez pożogę, już dostrzegali tą soczystą trawę, która nieco niezręcznie kryła się wśród języków ognia.
Ale właśnie na końcu tej uliczki stanął pirat. Z ustami wygiętymi w paskudnym uśmiechu zaczął się do nich zbliżać, wymachując swoim niebezpiecznie wyglądającym nożem na prawo i lewo.
Z każdej strony otoczeni przez niebezpieczeństwo, znaleźli się w śmiertelnej pułapce.



~~~~~~~~

Dzień dobry, dzieciaczki! (uwielbiam tak mówić do ludzi...) Nadszedł ten dzień, kiedy doczekaliście się rozdziału drugiego! Jest dłuższy niż poprzedni, ale i tak normalnie będą dłuższe. Po prostu taki wyszedł i uznałam, że właśnie to jest świetny moment, aby zakończyć tego posta. Tak.
Powariował mi kolor czcionki, ale jestem leniem i wolę iść na kolację niż ją poprawiać. Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał, bo coś się zaczęło dziać.
Nie potrafię pisać takich notek do rozdziałów, więc pozostaje mi tylko życzyć wam miłego czytania i prosić o komentarze. I zaprosić na bloga mojego i Mentrix.
           Pozdrowionka, 
           Bianka!


sobota, 10 września 2016

Rozdział I

      Margaret Carlsdottir wracała właśnie z polowania. Tym razem udało jej się złapać kilka dzikich indyków i zająca. Uchyliła się przed gałęzią, która wystawała na wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę.
   Las wyglądał dzisiaj wyjątkowo urokliwie. Przez gałęzie prześwitywały letnie promienie słoneczne, sprawiając, że w powietrzu migotały złote drobinki pyłu. Ścieżkę co chwilę przecinał jakiś zając. Dostrzegając jednak Marge, pośpiesznie chował się w poszyciu, które tego dnia wydawało się jeszcze bardziej zielone niż zwykle.
      Dziewczyna stąpała bezgłośnie, nic więc nie tłumiło naturalnych dźwięków lasu. Dookoła rozlegał się szum drzew, leniwie kołyszących się na wietrze, trzepot skrzydeł wzbijających się w powietrze ptaków i szelest krzewów poruszanych przez przechodzące zwierzęta. To wszystko uspakajało Marge, sprawiało, że czuła się odprężona. W lesie spędziła połowę swojego życia, więc nic dziwnego, że traktowała go jak drugi dom.
     Jeszcze jako małe dziecko z tatą bawiła się tutaj w chowanego. Ze śmiechem wpadała w najgęstsze krzaki, ciesząc się każdą chwilą spędzoną z rodzicem. Wtedy też zaczęła uczyć się strzelać z łuku. Znajomy Carla, Marcus ćwiczył ją w tej sztuce, aż osiągnęła dość wysoki poziom. Nawet kiedy jej taty zabrakło, Marcus nie przerywał nauki. Dopiero kiedy swoimi umiejętnościami dogoniła nauczyciela, ten oznajmił, że nic więcej już nie zdziała.
     Od tego czasu zaczęła samodzielnie polować. Jej mama, Linda pracowała w piekarni, lecz pieniądze tam zarobione nie wystarczyłyby na utrzymanie dwóch osób. Dlatego Marge od ósmego roku życia musiała większą część złapanej zwierzyny wymieniać na ryby, warzywa lub owoce.
     Z takiego też powodu właśnie kierowała się do centrum małego, portowego miasteczka Fenord. Po dziesięciu minutach marszu pojawiły się przed nią pierwsze budynki w tym jej własny dom, który stał na uboczu. Do jej uszu dotarły głosy przejętych kupców, oburzonych ceną, którą zaproponowali im klienci. Mimo że miasteczko nie odznaczało się wielkością, a jego mieszkańców Margaret potrafiła wymienić z imienia i nazwiska, tętniło życiem bardziej niż niektóre wielkie miasta. Dziewczyna wyczuła to od razu. Pośpiech Fenord bardzo kontrastował ze spokojem lasu, z którego dopiero co wyszła.
       Natychmiast skierowała się na mały plac, będący centrum miasteczka. O tej porze poustawiane tutaj były liczne stragany, na których dało się znaleźć wszystko, co potrzebne do życia, począwszy od owoców i warzyw, przez ryby, a kończąc na przyborach kuchennych.
       Przez kolejną godzinę Margaret poruszała się po placu, wymieniając złapane ptaki na ziemniaki i inne warzywa. Musiała używać swoich łokci, aby przedrzeć się przez większy niż zwykle tłum, który się tutaj zebrał. Tego wieczoru, jak co roku, miał się odbyć festyn, podczas którego mieszkańcy Fenord razem jedli, pili i tańczyli, a dzisiejsze popołudnie było ostatnią okazją do zrobienia zakupów na przyjęcie, na które każdy miał przynieść choć trochę jedzenia.
   Zewsząd dobiegały głośne okrzyki osób witających się z Marge, na które dziewczyna cały czas musiała odpowiadać. Zawsze wesoła, emanująca optymizmem i uprzejma Carlsdottir była lubiana przez większą część miasteczka. Zdążyła zdobyć sympatię nie tylko rówieśników, ale i osób starszych.
      – Marge! Marge! – Mimo gwaru usłyszała głos swojego najlepszego przyjaciela.
      – Rick? – zwołała i odwróciła się za siebie, ale nikogo nie zauważyła.
      Naraz ktoś wpadł na nią i niechybnie by się przewróciła, gdyby ta sama osoba nie chwyciła jej za łokieć i pociągnęła przez tłum w pośpiechu.
      – Rick? Coś się stało?
      – Ciiiiicho! Mnie tu nie ma!
      – Coś ty znowu narobił? – spytała jeszcze, ale nie odezwała się już więcej, dostosowując się do rozkazu przyjaciela.
      Biegli przez targ, przepychając się przez ludzi, aż w końcu wypadli na jedną z mniej zatłoczonych uliczek. Skręcili jeszcze raz. Tutaj było już całkiem pusto, jedynie bezpańskie psy chowały się w cieniu zabudowań. Weszli w szczelinę między domami o szerokości połowy normalnej uliczki i schowali się za poustawianymi pod ścianą beczkami. Chwilę oddychali głęboko, zdyszani po krótkim, choć męczącym biegu.
      Rick uśmiechnął się zawadiacko.
      – Co im znowu zrobiłeś? – spytała Marge, mrużąc oczy, ale drgające kąciki jej ust zdradziły, że była rozbawiona. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, jacy oni są niebezpieczni?
      – Wylałem na ich głowy dwie beczki wody zabarwionej na zielono – odparł, a w jego oczach skakały iskierki ekscytacji. – Umieściłem je na drzewie i przywiązałem do nich sznurek…
– Tak, tak… – Marge przerwała mu, ani trochę nie zainteresowana konstrukcją, którą stworzył jej przyjaciel. – Ale po co, na brodę Gorloga, wmieszałeś w to wszystko mnie?
      – W dwójkę zawsze raźniej.
      Pokiwała głową ze zrezygnowaniem i niedowierzaniem, ale szeroki uśmiech na twarzy świadczył, że jej żądza przygód ponownie wygrała z rozsądkiem.
      Rick już od wielu lat wciągał Carlsdottir w tarapaty. O ile dziewczyna sama ich
nie wywoływała, nadrabiał za nią jej przyjaciel. Zawsze jednak mu towarzyszyła,więc i ona obrywała za wybryki chłopaka. Nie miała mu tego za złe. Jej wesołość sprawiała, że była mu wręcz wdzięczna za trochę ekscytacji i rozrywki, które były jej tak potrzebne po samotnych dniach spędzonych na polowaniu.
      Nie żeby nie lubiła tych momentów odosobnienia. Niekiedy po prostu przypominały jej o fakcie, że tata zaginął, a ona musiała w bardzo młodym wieku dorosnąć i nabrać odpowiedzialności, aby w połowie utrzymywać swoją rodzinę. Co prawda nie pozbyła się swojej dziecięcej radości, nie zawsze zachowywała się dojrzale, o czym świadczył choćby fakt, że siedziała teraz ze swoim przyjacielem za beczkami, ukrywając się przed gniewem najgroźniejszej bandy wśród młodzieży miasteczka.
      Rick wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział, bo od strony wyjścia z ich kryjówki dobiegły głosy.
      – Gdzie oni są? – Usłyszeli zdenerwowany głos, na pewno należący do Passiva, wyjątkowo rosłego chłopaka, siejącego postrach wśród młodszej części mieszkańców.
      – W ogóle wiesz, kto to był?! Ja nikogo nie widziałem, więc skąd mam wiedzieć kogo szukamy?! – krzyknął ktoś, oburzony.
       – Cicho bądź! Jak myślisz, kto to mógł być?! Rusz trochę swoim czerepem! To ten przeklęty Rick Batroot, jak zawsze! Trzeba z nim w końcu zrobić porządek!
      Po chwili głosy ucichły, nie było też słychać niczyich kroków, więc Rick i Marge powoli wyszli ze swojej kryjówki. Widząc zielone plamy prowadzące w głąb uliczki, przybili sobie piątki.
      – Chyba nam się udało – stwierdził Rick, a na jego ustach błąkał się łobuzerski uśmieszek.
      Musiała przyznać, że jej przyjaciel był bardzo przystojny. Wiatr rozwiewał mu przydługie, blond włosy, a w jego zielonych jak trawa oczach kryły się radość, ciepło i koleżeńskość. Nie odznaczał się wzrostem, przewyższał ją zaledwie o pół głowy, a i ona nie należała do wysokich, ale nadrabiał to swoim czarującym charakterem i wyjątkową pewnością siebie.
      – Nie jestem pewna, czy wiesz, ale nie jesteśmy w stanie przez całe życie przed nimi uciekać.
      – Gdzie się podział twój optymizm? – Batroot zmarszczył czoło.
      – Staram się być rozsądna.
    – Rozsądna? – Uniósł brwi z powątpiewaniem. – Zresztą nieważne. Jakoś przez kilka ostatnich lat udało mi się przed nimi uciekać.
      Roześmiali się szczerze i ruszyli z powrotem w stronę zatłoczonego placu, aby nie natknąć się na Passiva i jego towarzyszy, którzy tworzyli grupkę wyjątkowo silnych, lecz niezbyt inteligentnych chłopaków. Po niecałej minucie ponownie usłyszeli podekscytowane głosy mieszkańców zebranych na targu. Rick zaproponował, że pomoże Marge i jej mamie, Lindzie w przygotowaniu potraw na festyn. Razem pośpieszyli w stronę domu dziewczyny, co chwilę ze śmiechem sprawdzając, czy nie idzie za nimi nikt z bandy Passiva. Na skraj miasteczka dotarli bezpieczni i nienękani żadnymi problemami, które dopiero miały się zacząć.



~~~~~~~~


      Witam serdecznie tych, którzy tutaj jeszcze pozostali!
   Przez całe wakacje napisałam te marne cztery strony. Przepraszam was za to bardzo. Za to, że tyle mnie nie było także. Myślę, że kolejny rozdział będzie dłuższy, w gruncie rzeczy rozdział I i prolog można by połączyć... Ale zostawmy tak jak jest. Postaram się pisać bardziej regularnie, choć nie wiem, czy mi się to uda. Pogodzić ze sobą jeszcze dwa blogi, szkołę, moje inne zainteresowania i kupę dodatkowych zajęć jest naprawdę trudno, ale się postaram. Musi mi się udać. 
      Tak... W kolejnej notce chyba pojawi się Gilan. Chyba... Jeśli nie, to w rozdziale III. Tam już na pewno. Akcja się trochę rozkręci, wprowadzę większą ilość bohaterów, będzie, o czym pisać. Tak przynajmniej planuję. 
      Tak ogólnie to nie jestem zbyt zadowolona z tego czegoś, co przeczytaliście, ale nie chcę, żebyście czekali kolejny miesiąc... Trudno mi się pisało. 
       Porobiły mi się jakieś zwariowane akapity... Nie wiem, co tu się podziało, mam nadzieję, że nie utrudnia zbytnio czytania. Jutro postaram się naprawić.
       Dobra, nie będę już narzekać, początki zawsze są skomplikowane i ciężkie. 
       Zapraszam do komentowania, pisania, czy się podobało i wyrażania opinii. 
       Pozdrowionka, 
       Bianka!