sobota, 15 sierpnia 2015

Prolog



Dobra, a zarazem złem przesiąknięta,
mroczna, a zarazem światła pełna,
włócznia Gungnir mocy wielkiej.
Kiedyś do bogów należała,
teraz niczyja, schowana,
przez wielu zapomniana.
Wielu będzie ją szukało,
wielu ja odnajdzie,
wielu ją posiądzie,
iewielu nią zawładnie.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~


13 lat wcześniej,
lenno Norgate,
Araluen

Carl Eddyson siedział ukryty w suchych krzakach. Jak tam trafił? Nie był tego pewien. Udał się akurat na wieczorny spacer po lesie, kiedy wiedziony instynktem wybrał inną drogę niż miał w zwyczaju. Usłyszawszy ciche głosy, skierował się w stronę, z której dochodziły. Coś podpowiadało mu, że jest to bardzo ważne, że musi dowiedzieć się o czym rozmawiają tajemnicze postacie. Działał instynktownie. Zaufał przeczuciu, na którym po raz pierwszy w życiu miał się zawieść.
Niezauważalnie przemykał od jednej plamy cienia do drugiej. Wolał zachować ostrożność, chociaż głosy, do których z tak wielką wytrwałością dążył, wydawały się być jeszcze daleko. Co chwilę zatrzymywał się, żeby otrzepać włosy z malutkich płatków śniegu, które jeszcze przed chwilą delikatnie tańczyły w powietrzu, zachęcane lekkim wiatrem. Wiedział, że to spowalnia jego wędrówkę, ale nie miał ze sobą ani czapki, ani kaptura, a wolał nie dopuścić do drżenia ciała, które mogłoby go zdradzić.
Głosy stawały się coraz głośniejsze. Teraz, kiedy słyszał już więcej szczegółów z rozmowy, mógł stwierdzić, że należą do Skottów. Rozpoznał ich charakterystyczny akcent, tak różny od Aralueńskiego.
Kiedy zauważył, że znalazł się na krańcu polany, bez zastanowienia schował się w krzakach. Wolał nie pokazywać się tajemniczym postaciom na oczy. Nie wiedział, czy będą do niego przyjaźnie nastawieni, a nie chciał ryzykować. 
 Przed nim, w bardzo małej odległości stali dwaj mężczyźni ubrani w czarne, zniekształcające sylwetkę peleryny. Ich twarze oświetlał blask księżyca i gwiazd, więc Carl widział je bardzo dobrze. Był pewien, że byli braćmi. Obydwoje rudzi, z piwnymi oczami, wysuniętymi podbródkami i identycznymi ostrymi rysami. Jeden z nich jednak, przez gęstą sieć zmarszczek pokrywającą jego twarz, wyglądał na trochę starszego.
 – Oh, Evanie! Jak ja się cieszę, że w końcu opuścimy to lenno i udamy się do Araluenu. To będzie już ostatni etap naszej podróży! – Ten młodszy kopnął sporej wielkości zaspę.
 – Ciszej, Ianie – upomniał go starszy znudzonym głosem. – Ktoś może nas usłyszeć, a tego sobie na pewno nie życzymy. Ale i ja podzielam twoją radość. Już mam dość ciągłego nocowania w terenie, mając do dyspozycji tylko cienki koc. Marzy mi się ciepły fotel i kominek… Tak, masz rację. Nasza wyprawa już się kończy. Wystarczy jeszcze napaść na zamek w Araluenie i ukraść Gungnira.
 Teraz Carl nie miał już wątpliwości, że Skottowie mieli złe zamiary. Skąd oni dowiedzieli się, że mityczna włócznia Gungnir jest w posiadaniu młodego króla Duncana? Przecież ta informacja była świetnie strzeżona. Na szczęście Skottowie jeszcze nie wiedzą, że broń została przetransportowana do Redmont. Ale chcą zaatakować zamek! Nie może do tego dopuścić. Nie może dopuścić do śmierci niewinnych ludzi.
 Kątem oka, po swojej lewej stronie Eddyson zarejestrował błysk stali. Pomimo, że jego serce biło jak szalone, a jego oddech przyspieszył do nienaturalnej prędkości, pozostał w bezruchu. Dobrze wiedział, że nie może ani drgnąć, bo w przeciwnym wypadku od razu zostanie zauważony. A tego na pewno nie chciał. Coś mówiło mu, że spotkanie ze Skottami mogłoby się dla niego źle skończyć. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwał, ale oprócz szumu drzew i skrzeczenia ptaka, nic nie dotarło do jego uszu. Uznał, że albo musiało coś mu się przewidzieć, albo tajemniczy człowiek już sobie poszedł, nie zauważywszy go.
 Kiedy poziom adrenaliny już trochę opadł, a na nosie Eddysona znalazły się małe płatki śniegu, zdał sobie sprawę sprawę, że zrobiło mu się okropnie zimno, a palców u rąk już w ogóle nie czuł. Stwierdził w myślach, iż jest to znak, że pora wracać do domu. Już miał po cichu się wycofać, kiedy zauważył, że mężczyźni już nie rozmawiają. Co gorsze w ogóle nie było ich na polanie.
 Prawie krzyknął, kiedy usłyszał za sobą zimny głos:
 – A kogo my tu mamy?
 Carl przełknął ślinę i z sercem na ramieniu odwrócił się, żeby spojrzeć w całkowicie czarne, mroczne oczy, w których nie było widać ani cienia litości.


~~~~~~~~~~~~


Prolog został całkowicie zmieniony.